Po dobrej godzinie spędzonej na lotnisku, szczęśliwi i z wizą w ręku, ruszyliśmy w poszukiwaniu taksówki, która zawiozłaby nas do dzielnicy Thamel. Najłatwiej jest wykupić przejazd oficjalną taksówka z miasta, ceny są ustalone z góry, 700 rupii w okolice naszego hotelu (w drodze powrotnej znaleźliśmy z łatwością taksówkę za 500 rupii, przeważnie taksówkarze znajdowali nas sami, chodząc po ulicach i pytając czy nie potrzebujemy ich serwisu). Kiedy zobaczyłam kierowcę od razu zaczęłam się zastanawiać, dlaczego cała jego twarz była pokryta kolorowymi proszkami. Szybko uświadomił nas, że wylądowaliśmy w Kathmandu podczas trwającego 1 dzień święta Holi (święta wiosny), jednego z najbardziej kolorowych świąt w Nepalu. Podczas planowania umknęło nam sprawdzenie tego typu wydarzeń, co również w Laosie dostarczyło nam niezwykłych wrażeń! :D Niemożliwe było dojście do hotelu i pozostanie czystym :) Nasze twarze, koszulki, sandały pokryła gruba warstwa kolorowych proszków (mąka zmieszana z barwnikami). Tego samego dnia postanowiliśmy spróbować uzyskać pozwolenia na trekking, co z racji trwającego święta stanęło pod znakiem zapytania. Po drodze do Nepal Tourism Board, minęliśmy mnóstwo imprez, z głośną muzyką techno i unoszacymi się nad tłumem tumanami kolorowych proszków. Atmosferę święta było czuć w całym mieście, pozamykane sklepy oraz mieszkańcy wykrzykujący: Happy Holi! (“szczęśliwego święta Holi”). Dzieci również mają swój udział w zabawie, zrzucają na przechodniów z balkonów swoich domów małe balony wypełnione wodą, czego doświadczyłam boleśnie na własnej skórze. Na szczęście udało nam się zdobyć wszystkie wymagane dokumenty na trekking wokół Annapurny więc już następnego dnia byliśmy w drodze do Pokhary :D

Tak właśnie wyglądał każdy mieszkaniec Kathmandu podczas Święta Wiosny, przypadającego w tym roku na 1 Marca. Ze spokojnej Belgii trafiliśmy prosto na ulice pełne radości i szaleństwa :p

Już podczas pierwszej podróży lokalnym autobusem do Pokhary (ok 200km, 7 godzin!), uświadomiliśmy sobie, że nie ma co liczyć na to, co obiecują sprzedawcy biletów, nasz autobus nie miał dostępu do wifi i wygladał zupełnie inaczej niż na zdjęciu :p Najłatwiej jest po prostu pokazać bilet przypadkowemu kierowcy, który z pewnością pomoże znaleźć ten wlaściwy, rozlatujący się i zakurzony, w którym spędzicie długie godziny w drodze. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że jechaliśmy w dość komfortowych warunkach, nie zawsze było nam dane siedzieć, nasze wymagania co do standardów podróżowania spadały coraz niżej i niżej podczas tej wyprawy. Główna droga ze stolicy kraju do Pokhary jest kręta i bardzo zakurzona, ze względu na znaczne ubytki w asfalcie, także osoby cierpiące na chorobę lokomocyjną na pewno ją zapamiętają (pozostałe przejazdy jeszcze bardziej) :) Po jednej nocy spędzonej w Pokharze i ostatnich, małych zakupach, następnego dnia wyruszyliśmy do wioski Besishahar, gdzie zaczęliśmy trekking. Oj, to było nasze najbardziej wyczerpujące 4,5 godziny w autobusie! Dwa razy więcej pasażerów co miejsc siedzących. Przepełniony, zakurzony autobus, gdzie Sebastian (tak, tym razem staliśmy całą drogę! :O) nawet nie mógł się wyprostować, spowodował, że od razu po dotarciu do Besishahar wyruszyliśmy pieszo do wioski Bhulbhule, gdzie zaplanowaliśmy nasz pierwszy nocleg. Pozostanie jak najdalej od autobusów było świetnym pomysłem, podczas 3 godzin marszu podziwialiśmy pola ryżowe, bananowce i małe wioski mijane po drodze. Odcinek ten nie był wymagający, ale temperatury zrobiły swoje i dotarliśmy do celu bardzo zmęczeni. Nasz pierwszy nocleg spędziliśmy w drewnianym domku gościnnym, z widokiem na rzekę, który znajdował się na samym poczatku wioski.

Widok zaraz po wejściu do wioski. Kolejnego dnia odkrylismy, że wioska Bhulbhule ciagnię się przez kilkaset metrów i w jej dalszej cześci jest mnóstwo fajnych opcji noclegowych!

Nie spotkaliśmy po drodze wielu turystów, ponieważ większość z nich jedzie jeepami aż do wioski Chame (2690m), pomijając pierwsze 3-4 dni trekkingu. A szkoda, bo co prawda zyskują na czasie, ale tracą oni szansę na obserwację zmieniającego się krajobrazu i nierzadko są zmuszeni do kilku dodatkowych dni na wyższych wysokościach bo dopada ich choroba wysokościowa. Ostatnią wioską, do której prowadzi droga jest Manang (3500m) i niektórzy decydują się na powrót z niej samochodem w razie problemów z chorobą wysokościową lub złymi warunkami na przełęczy. Podczas trekkingu podążaliśmy szlakiem z biało-czerwonymi oznaczeniami, który na ile to pozwoliło, prowadził z dala od szutrowej drogi, mijając małe wioski, często jednak dodając dodatkowe wzniesienia do pokonania :p Dodczas drugiego dnia marszu do wioski Jagat, mijaliśmy pięknie kwitnące drzewa, pola ryżowe i bananowce. Krajobraz był wciąż zielony a temperatury wysokie.

Takich wiszących mostów jak ten na zdjęciu, przeszliśmy dziesiątki i coraz mniejszą czerpałam z tego przyjemność

Ah ta wiosna! :D

Pierwsze krople deszczu pojawiły się zanim dotarliśmy do wioski Jagat, po kilku godzinach lekki deszcz zmienił się w ulewę, która trwała całą noc. Intensywny deszcz, uderzający o blaszany dach zmusił nas do spania w zatyczkach do uszu, naprawdę się przydają podczas podróży! Ku naszemu zdziwieniu, kolejny poranek okazał się bezchmurny. Ten dzień był naprawdę intensywny, najpierw stroma ścieżka prowadząca w dół, następnie strome, długie i skaliste podejście, aby ponownie sprowadzić nas w dół rzeki do wioski Tal. Jedna z najpiękniejszych jakie mijaliśmy, pełna kolorowych domków, zlokalizowana nad piaszczystym brzegiem rzeki, spowodowała, że chciałoby się tu zostać na dłużej. Postanowiliśmy jednak trzymać się planu i tego samego dnia dotrzeć do Dharapani.

Nasze wysiłki zostały wynagrodzone ładnym pokojem z łazienką oraz pysznym jedzeniem (Hotel Heaven, zaraz obok wiszącego mostu w Dharapani). To był ostatni dzień, kiedy mieliśmy dostęp do internetu oraz ostatnia ciepła noc :p Po kolejnej, deszczowej nocy, piękny poranek zmotywował Nas do wczesnego rozpoczęcia wędrówki. Po raz pierwszy ujrzeliśmy majestatyczne, ośnieżone szczyty a wśród nich Manaslu (ósma pod względem wysokości góra świata).

Tego dnia, powoli pięliśmy się w górę, kilka razy pokonując strome podejścia w lesie. Większość drogi wiodła w otoczeniu lasu iglastego co sprawiło, że ten dzień był bardzo relaksujący. Po dotarciu do wioski Chame i znalezieniu hotelu (słowo hotel nie przekłada się na lepszy standard pokoi :p), postanowiliśmy sprawdzić co dzieje się w wiosce. To, co od razu rzuciło się w oczy, to sterty plastikowych butelek przy potokach i za domami. Również wieczorem nasz gospodarz palił plastikowe śmieci w małym piecyku w jadalni, co przyczynia się do zanieczyszczenia środowiska toksycznymi związkami. To niestety nie jedyne miejsce, gdzie zauważyliśmy takie praktyki. Wywóz śmieci oczywiście nie istnieje, dlatego jako turyści powinniśmy pomóc zachować czystość w górach i wszystkie nasze plastikowe śmieci znieść do Pokhary (przynajmniej my czuliśmy, że tak mogliśmy pomóc w walce z problemem).

Tradycyjny sposób noszenia bagaży w Nepalu. Cały ciężar opiera się na kawałku taśmy przerzuconym przez środek czoła

W każdej wiosce znajdziecie takie młynki modlitewne, warto nimi pokręcić, aby pogoda była piękna i nogi niosły daleko :)

Kolejnego dnia, wędrując do wioski Upper Pisang zauważyliśmy znacznie więcej turystów, bowiem od tego momentu większość podróżnych zaczyna trekking. Bezchmurne niebo, krystalicznie czysta woda w rzece poniżej… czego więcej oczekiwać? Droga, którą podążaliśmy została wykuta w skalistym zboczu i nad naszymi głowami mieliśmy interesujący, skalisty sufit. W pewnym momencie ścieżka rozwidla się, szutrowa droga prowadzi do Lower Pisang a ścieżka do Upper Pisang (wybraliśmy drugą opcję). Wreszcie masyw Annapurny ukazał się naszym oczom! :D Mogliśmy podziwiać wierzchołek Anapurna I, pierwszy w historii zdobyty ośmiotysięcznik (Francuski zespół, 1950). Polscy himalaiści, Jerzy Kukuczka oraz Artur Hajzer dokonali pierwszego zimowego wejścia na ten wierzchołek w 1987 roku. Zdecydowaliśmy się nocować w nowych, drewnianych domkach z widokiem na masyw Annapurny i Lower Pisang. Może i miejsce wyglądało ładnie, ale jedna warstwa drewna bez żadnej izolacji, sprawiła, że czuliśmy się jak śpiąc w namiocie. Na wysokości około 3200m noce nie należą już do ciepłych.

Droga prowadząca do Upper Pisang

Niesamowity widok z naszego malutkiego pokoju :)

Kolejnego dnia, ponownie wybraliśmy górny wariant szlaku prowadzącego do wioski Manang (dolny prowadzi przez Lower Pisang i podąża wzdłuż drogi dla jeepów). Wiedzie on przez punkt widokowy niedaleko wioski Ghyara (3730m) i jest zdecydowanie bardziej wymagający, jednak w nagrodę czekały na Nas niesamowite widoki! Po raz pierwszy na podejściu zostałam daleko w tyle za Sebastianem, na stromych podejściach z ciężkim plecakiem to on jest silniejszy. Na punkcie widokowym można kupić coś do picia lub jedzenia i chwilę odpocząć na ławce, podziwiając zapierające dech w piersiach widoki.

Strome podejście na punkt widokowy

Przerwa na lunch w jednej z wielu małych restauracji w drodze do Manang

Po minięciu wioski Ghyaru, teren zaczął się wypłaszczać a następnie prowadzić w dół po coraz bardziej miękkim i piaszczystym szlaku. Będąc prawie u celu, minęliśmy wioskę Bhraka, skąd prowadzi ścieżka do Ice Lake, gdzie wybraliśmy się kolejnego dnia. Podążaliśmy dalej, zmęczeni długim dniem, aż wreszcie dotarliśmy do Royal Manang Hotel: pomocny gospodarz, smaczne jedzenie i ciepła jadalnia były największymi zaletami tego miejsca. Zostaliśmy tutaj aż trzy noce, robiąc aklimatyzacyjny wypad do Ice Lake (4600m) następnego dnia i odpoczywając kolejnego. W drodze do Ice Lake pokonać trzeba ponad 1000m przewyższenia, my jednak zawróciliśmy na wysokości 4200m (niedaleko małej chatki). Naszym błędem było nie zabranie kijków trekkingowych, co bardzo spowolniło nasze schodzenie po stromej ścieżce pełnej małych kamyków. Zdecydowanie warto wybrać się w tym kierunku, aby lepiej przygotować organizm do wyższych wysokości oraz podziwiać przepiękną panoramę okolicznych wierzchołków. W pewnym momencie dwa wilki przebiegły pomiedzy krzakami, co sprawiło, że byliśmy tym faktem podekscytowani, ale również przestraszeni tym bliskim kontaktem z dzikimi zwierzętami.

Wioska Bhraka z klasztorem znajdującym się w jej górnej części

Widok podczas podchodzenia do Ice Lake, w dole widoczna wioska Bhraka

Nasz dzień odpoczynku spędziliśmy na praniu, czytaniu książek w słońcu i krótki spacer do pobliskiego jeziora, aby zebrać energię na nadchodzące dni. W wiosce Manang znajduję się jeden z punktów kontrolnych na szlaku, jednak wywieszona tam prognoza pogody nie jest zbyt pomocna (uaktualniana raz w tygodniu, obejmuje bardzo duży obszar). Dodatkowo, panowie obsługujący to miejsce nie mają pojęcia o warunkach panujących na przełęczy Thorong La Pass albo w High Camp (co pewnie poprawiło by bezpieczeństwo turystów w razie nadchodzącego załamania pogody). Podczas naszego pobytu tam w pierwszej połowie Marca, temperatury pokazywały -12°C w nocy oraz -2°C w dzień. W wiosce tej znajduje się sporo sklepów, gdzie można zakupić brakujący sprzęt turystyczny i wiele piekarni, gdzie często jedliśmy pyszne cynamonowe bułki :)

Ogromne, drewniane młynki modlitewne przy wejściu do jednego ze sklepów

Kolejnego ranka wyruszyliśmy do wioski Churi Ledar, gdzie zostaliśmy jedną noc, bardzo zimną noc :p Ten odcinek szlaku nie jest bardzo trudny ani długi, więc postanowiliśmy nie śpieszyć się. Jako, że w te rejony nie prowadziła żadna droga, zauważyliśmy sporo osłów i koni, niosących jedzenie do wyżej położonych wiosek.

Z racji tego, że czuliśmy się bardzo dobrze i nie mieliśmy żadnych objawów choroby wysokościowej, za cel postawiliśmy sobie dotarcie do High Campu następnego dnia. Nie na rękę nam było spędzenie dodatkowej nocy w niskich temperaturach :p Początkowo, ścieżka prowadziła po stromym zboczu, cały czas wznosząc się i opadając. W połowie drogi zatrzymaliśmy się na lunch w wiosce Thorong Phedi, gdzie większość ludzi spędziła dodatkową noc. 

Thorong Phedi otoczona wysokimi skałami

Podczas lunchu jeden z turystów sprawdził wagę naszych plecaków i delikatnie zasugerował, że powinnam oddać parę ciężkich rzeczy swojemu chłopakowi, bo nasze plecaki wydały mu się bardzo zbliżone wagą :) haha, pewnie to był powód mojego słabego tempa w dalszej części szlaku (w końcu waże dobre 25kg mniej niż Sebastian). Zorientowaliśmy się, że przed nami do pokonania bardzo stromy odcinek, jak się okazało najgorszy jak dla mnie podczas całego trekkingu. Kręta ścieżka, nie miała żadnego płaskiego odcinka, ciągnęła sie niemiłosiernie i do obozu dotarłam wykończona. Tego dnia odczułam brak portera, jednak noszenie plecaka  o własnych siłach, dalej uważam za bardziej satysfakcjonujące podczas każdego trekkingu. High Camp składa się z kilku budynków, wszystkie należą do jednego właściciela i najważniejszym pomieszczeniem okazała sie jak zwykle jadalnia, gdzie każdy szukał okazji, aby się ogrzać przy piecyku :)

Śniadanie zamówiliśmy najwcześniej jak się dało (6.00 rano) i postanowiliśmy wyruszyć w najdłuższy odcinek szlaku bezpośrednio po posiłku. W otoczeniu całego obozu było wiele oblodzonych miejsc a twardy śnieg sprawiał, że szlak był bardzo śliski i niebezpieczny. Kijki trekkingowe okazały się bardzo pomocne w utrzymywaniu balansu. Szlak nie wyglądał na bardzo stromy, ale za każdym pagórkiem miało sie wrażenie, że już jesteśmy bardzo blisko przełęczy, a tak niestety nie było :p  W końcu w pewnym momencie ujrzeliśmy małą chatkę i od razu wiedzieliśmy, że to Thorong La Pass. Najwyżej położona punkt na którym kiedykolwiek byliśmy :D A jednak, nie doczułam tego jako wielkie osiągnięcie, mnóstwo ludzi wokól nas, co zawsze odbiera pewien urok bycia w górach. Dodatkowo, zdobycie szczytu zawsze czuje się inaczej niż przejście przez przełęcz, przynajmniej ja tak mam :p

Thorong La Pass, 5416 m npm

Droga w dół ciągnęła sie w nieskończoność, najpierw poprzez irytujące płaty lodu, następnie po bardzo drobnych kamieniach na stromym zboczu, co sprawiło, że musieliśmy być cały czas bardzo czujni, aby nie upaść. Krajobraz po tej stronie gór wygląda inaczej, czerwony i brązowy to przeważające kolory, ponadto mało roślinności i unoszacy się pył.

W wiosce Muktinath, nocowaliśmy w pokojach gościnnych niedaleko przystanku autobusowego, gdzie w końcu czekał na nas gorący prysznic oraz działający internet :) Kolejnego poranka, po ponad godzinie spędzonej w oczekiwaniu na autobus, wreszcie ruszyliśmy do Old Jamson, skąd ostatnie 6km do wioski Marpha pokonaliśmy pieszo.

Pamiątki sprzedawane w Muktinath

Droga pokryta była grubą warstwą kurzu i każdy przejeżdzajęcy samochód powodował, że znajdowaliśmy się w tumanie kurzu, co nie było przyjemne. Na szczęście Marpha okazała się bardzo interesującą wioską z niezwykle wąskimi uliczkami oraz świątynią na wzgórzu. Młodzi mnisi otworzyli dla nas główną sale modlitewną i mogliśmy podziwiać piękne, kolorowe kawałki tkanin na ścianach.

Wąskie uliczki Marphy

Schody prowadzące do świątyni

Mieszkańcy wioski używają swoich płaskich dachów jako tarasów, gdzie spędzają dużo czasu

Region ten słynie z produkcji soków owocowych oraz inny produktów wytwarzanych z jabłek i moreli, jak dżemy, ciasta oraz cydr jabłkowy. Sok z moreli okazał się moim ulubionym!

Zamiast podążać w dół doliny przez kolejne kilka dni, postanowiliśmy wziąć lokalny bus do Tatopani (5 godzin) i stamtąd zacząć bardzo popularny trekking na Poon Hill. Sama wioska Tatopani, otoczona drzewami pamarańczowymi i kwitnącymi kwiatami, wygląda bardzo uroczo! Znajdują się tam również gorace źródła, co sprawia, że wiele osób zatrzymuje się tam na dłuższy odpoczynek. My jednak, zaraz po lunchu wyruszyliśmy w dalszą drogę do wioski Shikha. Po przejściu przez wioskę i przekroczeniu rzeki, zaczęliśmy główne podejście po niekończących się, stromych schodach zbudowanych z wielkich kamieni. Późnym popołudniem, poczuliśmy na skórze pierwsze krople deszczu i usłyszeliśmy grzmoty. To skłoniło nas do wcześniejszego zatrzymania się w wiosce Braha (2km przed Shikha), gdzie opcje zakwaterowania były bardzo ograniczone i nie polecamy się tutaj zatrzymywać.

Praktycznie jedyne pokoje gościnne w Braha, najgorsze warunki w jakich przyszło nam spać w Nepalu ;)

Następnego dnia, dotarliśmy do Ghorepani, gdzie znaleźliśmy mnóstwo opcji noclegowych, od dużych hoteli po małe pensjonaty. Zatrzymaliśmy się w Annapurna Lodge View, który gorąco polecamy z racji bardzo czystych pokoi oraz pysznego jedzenia! Cała dolina wokół Poon Hill pokryta była kwitnącymi rododendronami, ciemno różowe kwiaty tworzyły niezwykły kontrast z zieloną doliną w tle.

Trekking tutaj znacznie różni sie od tego na szlaku wokół Annapurny. Ciągłe podchodzenie po ułożonych z głazów schodach, dosyć szybko nas znudziło, jednak zielone pola ryżowe i gęsty las zdecydowanie urozmaicały krajobraz. Nasz ostatni dzień na szlaku był bardzo intensywny. Najpierw podziwialiśmy wschód słońca na Poon Hill (musieliśmy wyruszyć z naszej kwatery o 5.00 rano, brrr!) a po śniadaniu wyruszyliśmy do Ghandruk, naszego ostatecznego celu. Każdego ranka na Poon Hill gromadzi się około 200-300 osób, aby podziwiać pierwsze promienie słońca, padające na ośnieżone szczyty. Po 30 minutach spędzonych na wierzchołku, zmarznięci, postanowiliśmy wracać na wyczekiwane śniadanie :)

Tablica informacyjna w Ghorepani, pokazuje 7 godzin potrzebne na dojście do wioski Ghandruk, co zazwyczaj turyści dzielą na dwa dni. Ku naszemu zaskoczeniu, przez pierwszą godzinę wciąż podchodziliśmy wyżej, aż do punktu widokowego Deurali Pass, skąd mogliśmy podziwiać Poon Hill w oddali. Na szczęście, po tym etapie ścieżka prowadziła stromo w dół, zaczęło robić się bardzo tłoczno a mijani turyści patrzyli na nasze duże plecaki ze zdziwieniem (na ten trekking wystarczy mały plecak). Jakże byłam nieszczęśliwa, kiedy znowu musieliśmy dobre 30 minut podchodzić po stromych schodach do wioski Tadapani! To był idelane miejsce na przerwę i zupę, po której wróciły mi siły. Pełni energi ruszyliśmy w ostatni odcinek do wioski Ghandruk, który okazał się bardzo przyjemny.

Lakalni sprzedawcy w Tadapani

Niekończące się schody!

Na zakończenie wędrówki, mieliśmy wielkie szczęście znaleźć niezwykle wygodny Hotel Sakura, którego właściciel prowadził również piekarnię. Ciasto czekoladowe i strucla jabłkowa z cynamonem strasznie nas uszczęśliwiły po tak intensywnym dniu :D Kilka kolejnych dni spędziliśmy w Pokarze, przed powrotem do Kathmandu, skąd mieliśmy wykupiony lot do Bangkoku. Ale o tym w kolejnym poście.

Wymarzony widok podczas oczekiwania na odjazd autobusu!

Poniżej rozpiska poszczególnych etapów trekkingu, wraz z dystansami i czasami wędrówek. Podczas 15 dni w górach pokonaliśmy około 197km. To był nasz najdłuższy trekking w życiu oraz po raz pierwszy pokonaliśmy wysokość ponad 5 tys. metrów. To była niesamowita przygoda, którą gorąco polecam każdemu z Was. Zachwyciliśmy się przyrodą i serdecznością mieszkańców :D Więcej praktycznych informacji w następnym poście.

  • Dzień 1: Pokhara - Besishahar, przejazd autobusem + Besishahar (810m) - Bhulbhule (830m) - 9.4km, 3h
  • Dzień 2: Bhulbhule (830m) - Jagat (1330m) - 19km, prawie 7h
  • Dzień 3: Jagat (1330m) - Dharapani (1890m) - 17km, prawie 7h
  • Dzień 4: Dharapani (1890m) - Chame (2690m) - 15km, 6h
  • Dzień 5: Chame (2690m) - Upper Pisang (3200m) - 16,5km, prawie 5h
  • Dzień 6: Upper Pisang (3200m) - Manang (3540m) - 21.5km, 7h przez wioskę Ghyaru (3730m)
  • Dzień 7: Manang (3540m) - marsz aklimatyzacyjny do Ice Lake (tylko do Tea House 4250m) , 12.5km, 6h
  • Dzień 8: Manang (3540m) - dzień odpoczynku, spacer do Gangapurna Tal (jezioro diedaleko wioski), 2km
  • Dzień 9: Manang (3540m) - Churi Ledar (4200m) - 12.2km, prawie 5h
  • Dzień 10: Churi Ledar (4200m) - High Camp (4800m) - 8.2km, 4h
  • Dzień 11: High Camp (4800m) - Thorong La Pass (5416m) - Muktinath (3670m) - 17km, 8.5h
  • Dzień 12: Muktinath (3670m) - autobus do Old Jamson + Old Jamson - Marpha (2680m), 6km, 1.5h
  • Dzień 13: Marpha - Tatopani (1110m) autobusem + Tatopani (1110m) - Ghara (1790m), 6.5km, 2.5h
  • Dzień 14: Ghara (1790m) - Ghorepani (2860m) - 9.5km, 5h
  • Dzień 15: Ghorepani (2860m) - wschód słońca na Poon Hill (3210m) - 10km, prawie 2h + Ghorepani (2860m) - Ghandruk (2030m) - 14km, 6.5h